Parafrazując słowa piosenki Tadeusza Nalepy, mogłabym zaśpiewać, gdybym śpiewać umiała:
Kiedy byłam,
Kiedy byłam małym brzdącem, hej,
Wziął mnie ojciec,
Wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł:
Najważniejsze co się czuje,
Słuchaj zawsze głosu serca, hej…
Ciekawe, że z wiekiem obrastamy w mity, które snujemy jak jedwabnik wokół naszej osobistej historii. Nie inaczej jest ze mną. Od lat funkcjonuję w metaforycznym rozkroku między tym, co muszę, mogłabym, i chciała. Jest to więc nie tyle mentalny rozkrok, co nawet szpagat, który w moim przypadku jest szczytem ekwilibrystyki. Dygresje zawsze oddalają od meritum, wrócę więc do tego, o czym chciałam napisać:
…o talentach, które się roztrwoniło.
Przez większość dorosłego życia towarzyszy mi poczucie, że minęłam się z powołaniem – za szybko zrezygnowałam ze swoich marzeń o artystycznym kierunku studiów, zadowalając się takim, na który dostałam się bez trudu, wysiłku i mentalnej zadyszki. Byłam dobra z języka polskiego, a w szkole średniej, kształcąc się pod okiem dość surowego polonisty, który bardzo niechętnie stawiał piątki, wciąż pozostawałam tą, która je dostawała. Egzamin na studia wspominam jak igraszkę. Pamiętam jak dziś, że ze swadą wyrecytowałam, a potem wyeksplikowałam zdumionej komisji egzaminacyjnej wiersz Leopolda Staffa pt. „Podwaliny”
Budowałem na piasku
I zawaliło się.
Budowałem na skale
I zawaliło się.
Teraz budując, zacznę
Od dymu z komina.
Widziałam w tym wierszu kilka den i nie miałam oporu, aby swoimi głębokimi – jak mi się wówczas zdawało – przemyśleniami podzielić z profesorami, którzy na pewno nigdy wcześniej nie dokonali tak wnikliwej analizy, bo zwyczajnie nie znali życia. Tak, byłam pięćdziesięciolatką uwięzioną w ciele dwudziestolatki.
Co ciekawe, takiej pewności siebie, jaką miałam w ostatnim roku nauki w szkole średniej, a potem właśnie podczas matury i egzaminów wstępnych, nie miałam nigdy wcześniej, ani długo później. Miałam poczucie, że mogę wszystko, podbiję świat. Byłam niesiona na skrzydłach młodości.

W maturalnej klasie jeździłam na warsztaty plastyczne do pracowni prof. Pawła Palle-Lewandowskiego. Byłam najstarsza w grupie. Trochę mnie to krępowało, ale uwielbiałam te zajęcia, chłonęłam atmosferę pracowni, zapach farb, a nawet widok z okna. W czasie tego magicznego roku stworzyłam teczkę prac, którą potem złożyłam wraz z papierami w Akademii Sztuk Pięknych w Toruniu, na Wydziale Konserwacji i Renowacji Dzieł Sztuki. To był pierwszy etap rekrutacji. Jeżeli prace otrzymały pozytywną ocenę, można było przystąpić do kolejnych etapów egzaminu. W tamtych latach mówiono o tym kierunku, że to taka artystyczna medycyna. Egzamin był bowiem trudny i wieloetapowy – jeżeli dobrze pamiętam, zdawało się też egzamin z chemii.

Mnie nie udało się dostać na te studia. Byłam tak bardzo zawiedziona, że nie pojechałam odebrać mojej teczki. Do dziś tego żałuję, bo nie tylko straciłam moje rysunki, szkice, prace malarskie, ale właśnie też teczkę, która była specjalnie na tę okazję uszyta przez doskonałą nieszawską krawcową była wyjątkowo oryginalnym, patchworkowym dziełem.

Nie martwiłam się, co dalej, bo dokumenty złożyłam też na polonistykę, a tam, jak już wspomniałam, poszło jak z płatka. Mogłam przygotowywać się kolejny rok, szlifując swój warsztat plastyczny i jeszcze raz zdawać na ASP, ale z tego zrezygnowałam. Właściwie nic w tym temacie nie zrobiłam przez kolejne lata. Rysowałam, malowałam okazjonalnie – raczej ściany i sufity we własnym mieszkaniu, niż obrazy. Co jakiś czas, najczęściej w urodziny, kupowałam sobie profesjonalny sprzęt: przybory, farby, bloki i obiecywałam wrócić do malarstwa, ale zamiast wielkiego powrotu było wielkie przekładanie tych przedmiotów z miejsca na miejsce.

Jak przeskalowałam swoje CV
Przez te lata skończyłam trzy różne studia podyplomowe, ale żadne z nich nie były artystyczne. Dlaczego? Nie jestem dziś pewna, co mną kierowało. Dlaczego, potrafiąc nieźle pisać, podejmowałam studia, które miały jeszcze bardziej rozwinąć tę umiejętność. Gdzie w tym logika, zważywszy, że od lat pracuję w kolorowej prasie, a nie np. wydawnictwie literackim. Właściwie, kończąc kolejne studia, które jak mi się wydawało, wzbogacą mój zawodowy życiorys kręciłam sama na siebie bat, bo moje CV w pewnym momencie zaczęło być przeskalowane, a to nie działa zachęcająco na pracodawców. Oczywiście nie żałuję, że ukończyłam te kierunki, ale dziś myślę, że jeden mógł wystarczył na rzecz, np. studiów lub choćby kursów rozwijających moje zdolności plastyczne. Ale trudno, mleko się wylało.

Jak usłyszałam wewnętrzny głos
…ale nie oszalałam. W tym roku po raz pierwszy od lat na dobre wróciłam do rysunku i malarstwa. Właściwie nawet nie wiem, jak to się stało. Już w ubiegłym roku myślałam o studiach podyplomowych na łódzkiej ASP, ale bałam się dojazdów i tego, czy podołam łączyć wszystkie obowiązki. Wewnętrzny głos nie dawał mi jednak spokoju i zaczęłam rysować. Potem pan Alter Ego podesłał mi link do profilu Szkoły Rysunku Malarstwa Rzeźby i Grafiki OKO, która w czasie narodowej kwarantanny zaczęła codziennie prowadzić dwie lekcje online. Od czasu do czasu zaglądałam na ich profil przez ciekawość. Podczas pobytu w rodzinnym domu wyszperałam też moje dawne rysunki, uzupełniłam mój przybornik malarski o kolejne kredki, farby, ołówki. Teraz rysuję albo maluję prawie codziennie. Nie dlatego, że mam na to więcej czasu, ale zyskałam trochę więcej wewnętrznej równowagi, dzięki której znalazłam przestrzeń na to, co dla mnie ważne. Na razie przypominam sobie techniki, rozrysowuję. Nie potrafię jeszcze puścić wodzy wyobraźni, żeby malować po swojemu. Ale to kwestia czasu. Wiem, że to, co robię to na razie sztuka dla sztuki, ale być może i to się zmieni, wszak zrasta to, czemu poświęcamy uwagę.
Nie rezygnujcie z marzeń, nie wybierajcie najprostszych dróg, nie trwońcie swoich talentów i słuchajcie wewnętrznego głosu, nawet jeżeli tłumiliście go latami.

U mnie było nieco inaczej, długie lata szukałam ścieżki, która w pełni mnie usatysfakcjonuje, nie odkryłam w sobie wyraźnego talentu, ale połączyłam rózne predyspozycje w całość. 🙂